Na razie musimy zadowolić się mniejszą przepustowością gazociągu. Uruchomienie go daje jednak nadzieję, że przynajmniej z gazem będzie tej zimy mniej problemów
We wtorek oficjalnie otwarto Baltic Pipe, prowadzący przez Danię rurociąg łączący Polskę ze złożami gazu na norweskim szelfie kontynentalnym. Nie obyło się bez symbolicznego uruchomienia gazociągu z udziałem premiera i prezydenta, a także premierki Danii. Uroczystości zorganizowano w Goleniowie, gdzie znajduje się tłocznia gazu połączona z Baltic Pipe. Za budowę polskiej części nitki odpowiadał operator systemu Gaz-System, a duńskiej – Energinet.
Baltic Pipe nawet przed wybuchem wojny w Ukrainie był niezwykle ważnym elementem polityki energetycznej, mającym uniezależnić kraj od gazu z Rosji. Jednak po tym, jak Moskwa zakręciła Polsce kurek z błękitnym paliwem, Baltic Pipe stał się wręcz niezbędnym elementem bezpieczeństwa kraju. Bez alternatywnego kierunku dostaw gazu nadchodząca zima mogłaby być dla przemysłu zabójcza, nie mówiąc o sytuacji gospodarstw domowych. Dotychczas problemem była cena surowca, o czym boleśnie przekonała się m.in. grupa Azoty, a brak paliwa byłby katastrofą dla gospodarki.
Przeczytaj też: Węgla brak, a gaz zbyt drogi. Ceny zaczynają siać spustoszenie w gospodarce
Gazociąg ma przepustowość 10 mld metrów sześciennych, ale Polska na razie nie wykorzysta jej w całości. Powody tej sytuacji są dwa. Najpierw muszą zostać ukończone prace po duńskiej stronie. Czeka nas również rozbudowa infrastruktury przesyłowej na terenie Polski. Do końca 2022 roku gazociąg będzie pracował z ograniczonymi możliwościami i pozwoli sprowadzić 0,8 mld m3 gazu w kwartał.
Z nadejściem 2023 roku, gdy rurociąg osiągnie pełną funkcjonalność, do Polski nie popłynie nagle 10 mld m3 gazu w skali roku. PGNiG zarezerwował 80 proc. z niej. Gazowa spółka wylicza, że w 2023 roku sprowadzi za pośrednictwem Baltic Pipe co najmniej 6,5 mld m3 gazu. Pozwolą na to własne wydobycie PGNiG, a także kontrakty z duńskim Ørsted (na 1,2 m3 rocznie) oraz Equinorem (2,4 mld m3 w rok).
O kontrakcie z Equinorem PGNiG poinformowało na kilka dni przed otwarciem gazociągu. Wcześniej mnożyły się obawy, czy w ogóle będzie czym wypełnić gazociąg. Rosnący popyt na gaz w Europie po wybuchu wojny w Ukrainie sprawił, że na błękitne paliwo było wielu chętnych. A PGNiG dopiero na ostatniej prostej ujawniło, jakim wolumenem dostaw będzie dysponować. Niepewność spotęgowała również nagła dymisja Piotra Naimskiego, który pilotował projekt od samego początku.
Możliwości gazociągu w połączeniu z wypełnionymi w 100 proc. magazynami, terminalem LNG w Świnoujściu, własnym wydobyciem oraz otwartymi niedawno interkonektorami z Litwą i Słowacją, daje szanse na to, że nie będzie trzeba drżeć o dostępność gazu w najbliższych miesiącach. Wiadomo też, że z powodu jego wysokich cen w Polsce zużycie spadło. Powyższe fakty sprawiają, że w trakcie kryzysu energetycznego, z dostępnością gazu, w przeciwieństwie np. do węgla, nie powinno być większych problemów.
Przeczytaj też: Rządowa strategia dla energetyki nie musi być tylko „derusyfikacją”
Z perspektywy bezpieczeństwa energetycznego Polski Baltic Pipe to inwestycja niezbędna, zwłaszcza obecnie. Każdy metr sześcienny gazu z innego kierunku niż rosyjski to spokojniejsza zima i mniej pieniędzy w kieszeni Kremla.
Jednocześnie nie można zapominać o wątpliwościach związanych z wykorzystywaniem błękitnego paliwa np. w energetyce. Spalanie gazu jest mniej emisyjne od węgla (dlatego gaz zyskał status „zielonego” w ocenie PE). Jednak w trakcie wydobycia i transportu, a także skraplania gazu, ulatnia się mnóstwo metanu. Ten gaz cieplarniany jest nawet 28-krotnie bardziej destrukcyjny dla klimatu niż dwutlenek węgla. Są opinie, że gdyby zliczyć emisyjność węgla i gazu na wszystkich etapach, łącznie z łańcuchem dostaw i spalaniem, to „czarne złoto” byłoby nawet mniej emisyjne.